piątek, 29 maja 2015

Mini miasteczka i jaskinie

W czwartek zanurkowałam w Romanię. Torre Pedrera, gdzie nocowałam, znajduje się niedaleko Rimini, musiałam więc pojechać drogą SS 16 czyli Adriaticą. Biegnie ona wzdłuż całego włoskiego wybrzeża Adriatyku. No i biegnie, a raczej się wlecze, tak przez wszystkie nadmorskie miejscowości. W rejonie Rimini jedna miejscowość przechodzi w drugą. SS 16 tylko na krótkim odcinku jest dwupasmowa. Światła, ronda, ograniczenia prędkości, samochód jeden za drugim. Strasznie ślamazarnie szło, więc w pewnym momencie nie wytrzymałam i skręciłam w głąb lądu. Plątanina dróg jest tu niezła, ale byle dostać się do Urbino. Morciano di Romania, nazwa wydała mi się znajoma, znalazłam na mapie, kierunek był dobry. No i pojawiły się górki, zakręty, podjazdy, zupełnie inne życie niż ciągnąć się w korku wzdłuż morza z widokiem na magazyny, fabryki, sklepy.
Trochę musiałam pokombinować, bo oznakowanie jak zwykle na takich bocznych drogach jest dość skąpe. Ale od czego słońce i mapa.
Od Morciano do Saludecio zaczęły się strome podjazdy, krajobraz stawał się coraz ładniejszy. Nie miałam zielonego pojęcia czy mijane miasteczka mają jakieś specjalne atrakcje, więc trzeba było sprawdzić. Pierwsze do którego zajrzałam to, położone oczywiście na górze, Saludecio. Gdy zobaczyłam bramę prowadzącą do starego miasta wiedziałam, że będzie ładnie.

 

Miasteczko obficie obwieszone chorągiewkami, plakatami. Cały maj to jedno wielkie święto, ku czci Santo Amato Ronconi, miejscowego świętego. Rok temu papież Franciszek ogłosił go świętym. Pochodzący z Saludecio Amato Ronconi był franciszkaninem, żył w XIII wieku. Gdy zajrzałam do kościoła parafialnego przez szklaną kopułę trumny zobaczyłam zabalsamowanego świętego. We włoskich kościołach to widok dość częsty, dla mnie raczej makabryczny. 
Malutkie śliczne Saludecio oprócz Santo Amato Ronconi ma jeszcze błogosławioną Marię Elisabette Renzi beatyfikowaną w 1989 r przez Jana Pawła II. Urodzaj świętych, więc okazja do świętowania, co Włosi lubią i świetnie potrafią robić. Urokliwe miasteczko można obejrzeć podczas krótkiego spaceru. W wielu miejscach widać ciekawe murale.











  
Następne było Montegridolfo. Jeżeli widzę charakterystyczną tablicę z napisem: Uno del borghi piu belli d'Italia (jedno z najpiękniejszych miasteczek Italii), to wiem że trzeba tam wstąpić. Śliczności, wypieszczone, jasna cegła, kilka uliczek, takie mini miasteczko. Oczywiście na samym szczycie wzgórza, z bramą przez którą nawet nie próbowałam wjeżdżać.



Do Urbino nie wstępowałam, choć warto i pomimo że byłam tam już 3 razy odwiedziłabym to piękne miasto jeszcze raz. Z żalem patrzyłam na stare miasto zostające z boku, ale zabrakło by czasu na groty Frasassi w Marche. A tam jeszcze nie byłam.
Zajrzałam po drodze do Gengi, kolejnego jeszcze mniejszego starego miasteczka. Tutaj naprawdę nie można się zmęczyć, tym bardziej że parking jest tuż przy wejściu.  W okolicy powszechnie występuje łupkowa skała w słonecznym kolorze, w Gendze często stanowi część murów domów. Bardzo oryginalnie to wygląda.



Droga do Frasassi prowadzi w głębokiej dolinie o stromych brzegach, wzdłuż bystrej rzeki. Widoki są wspaniałe, piękno natury wprawia w zachwyt. Co chwilę miałam się ochotę zatrzymać, żeby patrzeć i robić zdjęcia. Tym bardziej, że słońce wydobywało wszystkie barwy.



Do grot wchodzi się wyłącznie w grupach z przewodnikiem. Dorosłego kosztuje to 15,5 €. Parking i biglietteria znajdują się 1,5 km od wejścia do grot. Ale to nie ma znaczenia, bo posiadaczy biletu o określonej godzinie zabiera navetta, czyli kursujący wahadłowo autobus. Przejście przez groty trwa około 1 godz 15 minut. Trzeba wziąć coś ciepłego do ubrania, bo w grotach temperatura nie przekracza 14 st C. Potrzebne są pełne, wygodne buty, bo jest mokro a czasami ślisko. I trzeba sporo chodzić po schodach. Ciekawe i piękne, warto tam się wybrać. Jest jednak ogromny mankament - nie wolno robić zdjęć. Dla mnie takie ograniczenie jest bardzo dotkliwe, zabrali mi pół przyjemności. Cichcem udało mi się zrobić kilka fotek, ale tylko dwie są ostre. Za to przy największych stalagmitach jest pani, która robi zdjęcia. 7 € w, formacie A 4. I tu jest pies pogrzebany. Kto by chciał wydać na 1 fotkę 7 €, gdyby można było robić swoje?


Nie jestem w stanie opisać tego co widziałam, to tylko zdjęcia mogą oddać. Bardzo mi się podobały określenia niektórych form nacieków, takie jedzeniowe - spaghetti, bucatini (to kluski) czy plasterek pancetty (boczku). I coś w tym jest, szczególnie nawis na suficie przypominał gigantyczny plasterek boczku. Niestety nie ma zdjęcia.
Na noc wylądowałam w Fabriano, bardzo ładnym mieście. Miałam mieszkać w B&B L'Armonia, które jak się okazało prowadzi Polka, Edyta, żona Włocha, młoda matka 3 córek, pochodząca z Lubelskiego. Od 10 lat w Fabriano. Ale w łazience pokoju w którym miałam mieszkać pękła rura kanalizacyjna, więc znalazłam się w domu obok, w B&B Antica Loggia. Łoże ogromne, wygodne, leciutka cieplutka kołdra, więc się wreszcie wyspałam.
Kolację jadłam w mieście, w ristorante "Sotto i Portici" na Piazza Garibaldi. Przed drzwiami stał kelner, obok wystawionego menu. Niestety nie było w nim żadnego makaronu bez mięsa. Pan wdał się ze mną w rozmowę na temat menu i gdy powiedziałam, że nie lubię makaronu z mięsem oświadczył - to zrobimy taki jaki pani chce. I była pasta fresca (świeży makaron) z cukinią, brokułem i pomidorkami. Do tego 2 kieliszki pysznego, zimnego prosecco. I to wszystko za 11,5 €.  Zaraz mi się przypomniało jak to w Ejlacie, we włoskiej restauracji kucharz nie zgodził się na zamianę kształtu makaronu... I jak tu nie kochać Italii.









Brak komentarzy:

Prześlij komentarz