wtorek, 14 lipca 2015

Piemonte, vini divini, Całun Turyński

Jak szybko to minęło. 13 czerwca, wczesnym popołudniem, wypiłam ostatnią dobrą kawę, w tej samej co zawsze pizzerii-spaghetterii "Da Andrea" na Brennerze. Kawa jest świetna a właściciel ma poczucie humoru, więc jest to taki miły akcent na zakończenie.  I ruszyłam dalej, niestety na północ. Addio Italia, do września.
Przez ostatnie dni pobytu we Włoszech nie miałam czasu pisać. Dopiero w drodze powrotnej w Gasthof Neuwirt w Tulfes, w górze nad Innsbruckiem udało mi się zacząć pisanie. Ale i tak potem nastąpiła przerwa. W Tulfes co 15 minut dzwonił dzwon w stojącym obok ślicznym, malowanym kościele. Od północy była przerwa, za to o 6:30 dzwon rozdzwonił się okrutnie, chyba o tej porze cała wieś zrywa się na równe nogi, bo jazgot był straszny. Dopiero rano odkryłam, że mam w kosmetyczce zatyczki do uszu. Praktyczna rada, aby nocując w austriackim miasteczku mieć pod ręką zatyczki. 
W gasthofie Neuwirt pracują sami Czesi, strasznie sympatyczni. Młody kelner powiedzial, że tylko żona szefa jest Niemką (raczej Austriaczką). A szef Jan Svoboda mówił do mnie Aniczka, przyniósł mój najcięższy bagaż, włożył do zamrażalnika lodówkowe wkłady, wpisał w telefon internetowy password. I przyrządził sznycel wielkości półmiska. O mało nie pękłam, ale zjadłam, żeby nie robić mu przykrości. Pyszne było, dobrze, że zjedzone wcześniej niż zazwyczaj we Włoszech, więc jakoś przespałam noc w przerwie między dzwonami.
Poprzedni post był o fatalnej przeprawie z Grimaldi Lines.  O pobycie w Palermo nie będę specjalnie pisać, bo upłynął rodzinnie i spokojnie, urozmaicany wydarzeniami kulinarnymi. Postanowiłam zobaczyć Całun Turyński. Wystawiany jest raczej rzadko, więc nie mogłam przepuścić tej okazji. Zarezerwowałam wejście już dawno przez internet.
Ponieważ chciałam być dłużej w Palermo, musiałam popłynąć promem do Genui - 21 godzin, w tym czasie na pewno nie dojechałabym tam drogą. Via Michelin wyliczył tę trasę na lekko ponad 1400 km, głównie autostradą, czas przejazdu 15,5 godziny a koszt benzyny i autostrad 240 €. Musiałabym co najmniej raz przenocować, to kolejne 35-40 €. Dwa dni na autostradzie to nie dla mnie. Nie lubię autostrad i przymusu pędzenia. No więc dwa noclegi, dwie kolacje. I robi się kolejne 100 €. Czyli 340 € . Koszt promu to połowa tego. Na tej trasie pływa się z Grandi Navi Veloci, solidną linią. Gdyby to miało być Grimaldi zapewne bym zrezygnowała i pojechała lądem, wyjeżdżając dzień wcześniej z Palermo.

Wszystko odbyło się bez zakłóceń, o 23:00 prom zgodnie z rozkładem wypłynął. Od razu się ubawiłam idąc do kabiny. Gdy zapytałam panów z obsługi gdzie jest moja kabina, powiedzieli że to jakiś kilometr stąd. I prawie mieli rację. Mieszkałam na samym końcu (a może na samym początku, bo wydaje mi się że to było na dziobie). Żałuję że chociaż krokami nie zmierzyłam dystansu, pokonując kolejne korytarze.

Już dopływamy - Genua



Kabina znajdowała się na siódmym piętrze. Z tego 3 to garaże. Winda dochodzi tylko do pierwszego poziomu garaży. Ponieważ przyjechałam do portu wcześnie, musiałam zjechać najniżej, co wiązało się z tym, że nie dość iż targałam 2 piętra po stromych schodach bagaże, to jeszcze w Genui wyjechałam z promu najpóźniej. A do hotelu w Strevi miałam jeszcze kilkadziesiąt kilometrów. Nauczka na przyszłość - przyjeżdżać do portu jak najpóźniej, żeby zjechać z promu jak najszybciej.Na promie można się dobrze wyspać - w wewnętrznej kabinie jest ciemno i noc może trwać długo. Chyba że ma się hałaśliwych sąsiadów. I takich miałam. Na dodatek podróżowali z wrzaskliwym, kapryśnym dzieckiem. Na szczęście dzieci dosyć długo śpią.
Głównie poprawiałam zdjęcia na komputerze i zwiedzałam prom. Posiedziałam trochę na pokładzie, ale w cieniu, bo bałam się, że znowu dostanę uczulenia na słońce. I jakoś zeszło. Zdecydowanie wolę jechać samochodem, podziwiać krajobrazy, zaglądać do miasteczek, sklepów, barów i lodziarni. A wokół promu tylko woda, żadnych ciekawych widoków.
Następnego dnia ruszyłam w krainę winnic, jaką bez wątpienia jest ta część Piemontu. Ze Strevi pojechałam zupełnie bocznymi drogami w stronę Alice Bel Colle, potem do Nizza Monferrato.

Trafiłam po drodze do Cantine Lana, w której kilka lat temu kupowałam dobrą Barberę.  Chciałam pojechać do Barbaresco, żeby kupić moje ulubione Nebbiolo. Jednak z powodu fatalnego oznakowania trafiłam do centro commerciale "Il Gigante" w pobliżu Nizzy. Byłam w nim już kiedyś i chyba zrobiłam dobre zakupy. Tym razem jeszcze lepsze - jest teraz tutaj outlet Oviesse i jak do niego zanurkowałam, żeby obkupić moje rosnące szybko wnuki, zrobiło się już południe, kiedy to większość sklepów się zamyka, więc jazda do uśpionego sjestą Barbaresco straciła sens. Tylko duże centra mają orario continuato, czyli działają bez przerwy obiadowej. Jak więc skończyłam z ciuchami (3, 5, 10 euro) poszłam do supermarketu, w którym był duży wybór miejscowych win. I już nie musiałam jechać do Barbaresco, gdzie zresztą byłam już wcześniej. Poza tym we wrześniu będę jeszcze raz w tych stronach i uzupełnię zapas Nebbiolo.
Wstąpiłam za to do Asti, które jakoś zawsze zostawało z boku. Zrobiło się bardzo gorąco. Udało mi się zaparkować w cieniu i tak trochę na ślepo ruszyłam w miasto.


Znalazłam piękną dużą katedrę, pospacerowałam uliczkami starówki, zjadłam lody, wypiłam kawę i ruszyłam do Turynu. Hotel miałam w centrum, więc trochę się obawiałam, czy gdzieś się nie pogubię. Ale od czego google maps i street view. Pomarańczowy ludzik bardzo mi zawsze pomaga. Mapy google w nowej wersji są znacznie gorsze od starej, bardzo niewygodne. Nie mogę się nadziwić dlaczego psuje się coś co dobrze działa. Ale teraz wszystko opanowane jest manią zmian. Zmian dla zmian a nie dla polepszenia jakości i wygody.
Choć z dużą trudnością, to udało mi się przygotować trasę, tak że do hotelu "Dora" trafiłam jak po sznurku.
"Dora" to świetny wybór jeżeli chce się zwiedzić centrum Turynu pieszo, a co najwyżej przejechać kilka przystanków tramwajem. Można przed hotelem wygodnie zaparkować - oprócz soboty kiedy na placu jest targ. Sam hotel jest skromny, ale za to właściciele niezwykle sympatyczni i pomocni. Dadzą mapę, wszystko wytłumaczą, powiedzą co trzeba zobaczyć. Następnego dnia około 12 miałam zarezerwowany termin oglądania całunu, należało liczyć, że zejdzie mi do około 14:00. Doba hotelowa kończy się o 10:00, miałam więc uzasadnione obawy jak zniesie ten czas w samochodzie moja lodówka turystyczna wypakowana włoskimi serami. Ale mili państwo pozwolili mi zostawić włączoną lodówkę w pokoju śniadaniowym, jak również wszystkie bagaże. Już zarezerwowałam u nich pokój na wrzesień.
Podczas tego wyjazdu miałam przesympatyczne hotele. Nawet ten w Salerno bym do takich zaliczyła, gdyby recepcjonista oddał mi mój dowód osobisty. Przysłał mi dokument do Palermo, ale na mój koszt - zapłaciłam 18 €! Czyli koszt hotelu wzrósł o 50 proc. Teraz żałuję, że odebrałam dowód, przecież miałam paszport i mogłam z nim dalej jechać. A po powrocie do kraju wyrobiłabym nowy dowód, z ładniejszym zdjęciem, bo w tym jest kiepskie. Ale najlepsze pomysły przychodzą za późno.
W Turynie byłam tylko raz, z Ewą przed kilkoma laty. Mieszkałyśmy w ostello za rzeką, pochodziłyśmy trochę wieczorem po centrum, a następnego ranka jechałyśmy dalej. Niewiele wspomnień i niewiele zdjęć pozostało z tamtego pobytu, patrzyłam więc na miasto od nowa. A miałam dobre kilka godzin na powłóczenie się , zarówno pierwszego dnia jak i następnego przed oglądaniem całunu. Już pierwsze wrażenie po wyjściu z hotelu było dobre. Tuż obok wzbijał się w górę ogromny balon z pobliskiej mongolfiery.
Via Borgo Dora, którą idzie się w kierunku centrum, jest niezwykle urokliwa - wije się między starymi domami, w których są sklepy z antykami i starociami oraz liczne bary, kawiarnie, ristorante, pizzerie.
A na jednym z rogów są wyśmienite lody robione na miejscu, na oczach klientów - Gelateria Popolare. Uliczka nie ma typowej jezdni z asfaltu czy bruku. Na szerokość kół samochodu są ułożone pasy płyt a między nimi trawa. Takiej ulicy jeszcze nie widziałam. Musi być popularna w Turynie, bo gdy wracałam późnym wieczorem, wszystkie lokale były wypełnione po brzegi gwarnym tłumem. Dobrze że zjadłam w Eataly, bo bym nie znalazła wolnego miejsca.
Eataly sprzedaje produkty spożywcze wytwarzane w sposób naturalny, bez tej coraz bardziej powszechnej chemii, która poprawia wygląd, smak i trwałość, ale szkodzi naszemu zdrowiu. We Włoszech moda na jedzenie naturalne trwa od dawna. To tu powstał ruch slow food.
Eataly stworzył Oscar Farinetti, który w końcu lat  siedemdziesiątych założył sieć sklepów z elektroniką Unieuro, stała się ona szybko największą siecią we Włoszech. Na niewielką skalę prowadził również handel żywnością, właśnie Eataly. W 2003 r sprzedał Unieuro i zajął się wyłącznie Eataly. Otwarty został wielki sklep w Turynie, w targowej dzielnicy Lingotto.
Jakość życia to jakość tego co jemy, jak jemy, co wiemy o tym co znajduje się na naszych talerzach. Żywność wysokiej jakości to przesłanie Eataly.
Podczas pobytu w Turynie wybrałam się do sklepu Eataly. Jest bardzo duży, pełen wspaniałego jedzenia, można tu również smakowicie zjeść - w jednym miejscu potrawy warzywne ( jadłam zupę szparagową), obok mięsne, dalej sery, owoce. I popić to dobrym winem.
W piwnicy wybór win jest przeogromny, z całej Italii. Więc wcale nie byłam zdziwiona, gdy zobaczyłam wreszcie Refosco z kantyny Bastianich z Friuli Veneto. Szukałam go długo. Winnice Bastianich znajdują się w okolicach Cividale del Friuli ( w rejonie Udine) i powstaje tutaj wiele wspaniałych win. Bastianich to nie tylko wina. To przede wszystkim świetna kuchnia. Rodzina Bastianich współpracująca z Eataly, to znani amerykańscy restauratorzy (pochodzenia włoskiego), podający w swoich restauracjach tylko żywność najwyższej jakości. Po latach działania na amerykańskim rynku Bastianich otworzyli pierwszą restaurację we Włoszech - Orsone Ristorante & B&B w pobliżu Cividale del Friuli. Miejsce w restauracji trzeba rezerwować z co najmniej miesięcznym wyprzedzeniem.
Sklepów Eataly przybywa. Nie tylko we Włoszech, gdzie jest ich 15, ale działają również w Nowym Yorku, Chicago, Las Vegas, Japonii, Dubaju, Brazylii, Istambule. Ciekawe czy dotrą kiedyś do Polski.
Turyn bardzo mi się spodobał. Nie tylko zabytki, ale również ulice z podcieniami, galeriami, pięknymi sklepami, mnóstwem barów, kawiarni, restauracji. Na Viale Po udało mi się kupić medalion z weneckiego szkła jaki potrzebowałam na prezent. Ponieważ nie byłam tym razem w Wenecji sądziłam, że nie będzie prezentu. 
Ale jak widać w Turynie można kupić wszystko. Nawet kafetierę do zaparzania kawy na kuchence indukcyjnej - na mercato na Piazza della Republica.
Palazzo Madama
Palazzo Reale
La Mole Antonelliana - wieża Eiffla Turynu
Porta Palatina

Na pewno warto pójść na wielkie mercato na Piazza della Republica. To największy odkryty targ w Europie, którego początki sięgają XIX wieku. Byłam zdumiona, że ceny warzyw i owoców są tutaj znacznie niższe niż w innych częściach Włoch. Na Sycylii cena czereśni sięgała nawet 8 euro. Tutaj rano były po 3 euro, a w południe, gdy targ zaczynał się zwijać, już tylko po 2 euro. I to duroni - wielkie i twarde, te najlepsze. 
Na placu stoi też wielka zabytkowa hala targowa Porta Palazzo, gdzie pod dachem można robić bardzo dobre zakupy. Na plac trafiłam idąc z hotelu Dora do centrum i oczywiście długo chodziłam między apetycznymi straganami.

Chętnych do obejrzenia Całunu Turyńskiego było bardzo dużo. Wśród oczekujących spotkałam nawet Polki. Kolejka posuwała się powoli. Dobrze, że przyszłam sporo przed zarezerwowaną godziną.
Najpierw pokazano nam film wyjaśniający co przedstawiają poszczególne części całunu. W ciemnym wnętrzu katedry jaśniał tylko całun, zakryty szybą, otoczony ramami. Pod nim dwóch żołnierzy w galowych mundurach, białe kwiaty i cichy tłum spoglądający w górę.
Można było zatrzymać się na kilka minut, zrobić zdjęcia (bez flesza). Nie sądziłam, że będzie można fotografować...
Ciągle trwają spory co do autentyczności całunu, ale to przecież głównie kwestia wiary a nie naukowych dowodów.

2 komentarze: