piątek, 26 kwietnia 2013

Arborio i parmiggiano

Słowiki  drą się jak oszalałe, nadrabiają zaległości. Jest ich w pobliżu domu kilka, bo do którego okna bym nie podeszła to słychać głośne trele. Na szczęście Bonifacy to typowy kocur i nie lubi się męczyć, więc mam nadzieję, że nie zapoluje na słowiki, jak jego poprzedniczka kotka, uwielbiająca polowania na ptaszki. Przecież pani słowikowa ma gniazdko na ziemi, więc stanowi łatwy łup. Na razie słowików przybywa, słychać je nawet przez zamknięte okna.
Za miesiąc będę już w Italii. Tym razem wybieram się po raz drugi przez Grossglockner Hochalpenstrasse licząc na słoneczną pogodę , a więc ładniejsze zdjęcia. Jeżeli słońce nie dopisze, to jadę inną drogą - przez Felbertauerntunnel. Kilka lat temu płaciłam za przejazd 10 €,  w tym roku dalej kosztuje 10 €. Dziwny przypadek, wszystko przecież drożeje.
Jeszcze nie posprzątałam samochodu po zimie i na tylnej półce wciąż leży ryż zerwany we wrześniu na polach ryżowych w pobliżu Mediolanu. Kiedyś myślałam, że ryż rośnie na Dalekim Wschodzie, lub w innych odległych krajach, aż tu kilka lat temu jadąc do Turynu znalazłam się wśród ryżowych pól. We Włoszech uprawia się ryż arborio na risotto.
Ryżowisko we wrześniu, niedługo zbiory
W maju widać głównie rozlewiska, w których kiełkuje ryż

Największe skupiska uprawy są w Lombardii, centrum jest chyba w Vercelli , niedaleko Mediolanu.
Przyzwyczaiłam się przez te kilka miesięcy (od września) do tych ryżowych wiech, z których powoli wykruszają się nasiona. Zaraz widzę bezkresne ryżowiska, przez które jedziemy wąską drogą na skróty do Certosa di Pavia.
Okolice na południe od Mediolanu nie należą do ładnych. Na północ zaczynają się góry, prześliczne Como, lago d'Orta. Ale ryżowiska są na płaskim. To Padana, dolina Padu. Jest tutaj dużo ładnych miast i miasteczek, ale dookoła nich nizina. Przy bocznych drogach albo ryż, albo kukurydza i co mnie zdumiało, wielkie fermy bydła. Takie przemysłowe na setki krów, jakie kiedyś były w naszych PGR-ach, jakie wyklęliśmy i na ogół stoją puste.

Lombardzki "PGR"

W Lombardii pracują wydajnie na surowiec do produkcji parmiggiano reggiano i grana padana. Parmiggiano jest znacznie droższy, mnie wystarczy smakowita grana padana , której w mojej rodzinie używa się bardzo dużo. Przodują w tym spożyciu moje wnuki, które używają parmezanu do wszystkiego. A już rosół bez dużej ilości tartego parmezanu nie jest jadalny. To przecież popularna pastinia, którą karmi się włoskie dzieci i którą moje polubiły podczas pobytów na Sycylii.
W Polsce parmezan jest bardzo drogi i jakiś niewyględny. W Italii sprzedaje się kawałki nie krojone na gładko, ale takie odłupane. Kupuję takie bryły zapakowane sotto vuoto (próżniowo) i mogą one długo poleżeć w lodówce. Jeżeli nie zdąży się sera zużyć a termin ważności zbliża się do końca, ucieram parmezan elektryczną lub ręczna maszynką, pakuję w niewielkie woreczki i zamrażam. Po wyjęciu z zamrażarki od razu nadaje się do jedzenia. Jeżeli zamrozi się parmezan w kawałku, to po wyjęciu z zamrażarki musi poleżeć przynajmniej dobę, żeby doszedł do siebie. Podobno parmezan jest najzdrowszym z serów. I na dodatek jeszcze szalenie smacznym.
Sery typu parmiggiano czy grana produkowane są również w innych niż Padana regionach. Kupowałam granę w Trentino. Tak samo dobra. Natomiast w fattorii San Martino niedaleko Monterotondo Marittimo (na obrzeżach Maremmy) ser tego typu nosi nazwę primitivo. Pychota.
Już 1.30, więc dosyć tego pisania o pysznościach. Inaczej będę musiała iść coś zjeść.
Kończę i dodaję zdjęcia już następnego dnia.
Jeżeli o pysznościach, to włoskie risotto do takich należy. Każde które jadłam było wyśmienite. Ale najlepsze jadłam w Vernazzy, w Cinque Terre, w trattorii da Piva. W jednej z wąskich uliczek pnących się w górę usiadłyśmy przy stoliku na ulicy i przynieśli risotto z frutti di mare. W kamiennym garnku jeszcze bulgotało. Tego smaku nie zapomnę nigdy i muszę tam jeszcze raz wrócić. Chyba miało dodane sporo peperoncino, ale nie próbowałam jeszcze tego smaku odtworzyć. Po pierwsze ze świeżymi owocami morza u nas kiepsko, a z mrożonych to nie będzie to samo. Może spróbuję na Sycylii, bo risotto z Vernazzy chodzi za mną i moją przyjaciółką od prawie 4 lat. Byłyśmy tam w 2009 roku, w drodze powrotnej z Prowansji. Tak szybko czas leci, ale jak na razie żadne inne risotto nie przebiło tamtego.

We Włoszech jada się również orzotto, przyrządzane według tych samych zasad jak risotto. Zamiast ryżu używa się orzo, czyli kaszy pęczak. U nas pęczaku nie brakuje, można więc spróbować ugotować orzotto np z cukinią i boczkiem. Posypane obficie parmezanem jest bardzo smakowite.

wtorek, 16 kwietnia 2013

Cilento



Droga w Cilento
Przez kilka dni nie miałam nawet chwili żeby cokolwiek napisać. 12 kwietnia moja Mama obchodziła setne urodziny. Z moją włoską córką, która przyleciała z Palermo na tę uroczystość, przygotowałyśmy (a głównie ona) mnóstwo smakołyków. W większości były to potrawy z kuchni włoskiej. Najbardziej smakowały gościom involtini z bakłażanów, typowe danie sycylijskie. Teraz bakłażany można kupić przez cały rok, więc stały się już zwyczajnym warzywem, takim jak ogórki czy buraczki.
Pierwszy raz jadłam bakłażana podczas pierwszego pobytu we Włoszech. Przygotowany na campingu, na butli gazowej. Smak mnie wtedy nie olśnił, ale i przygotowanie nie było zgodne z tym czego nauczyłam się o bakłażanach dopiero dużo później. W roku 1987 sami sobie robiliśmy jedzenie wieczorem na campingu. Z tego co przywieźliśmy z kraju, trochę tylko wzbogaconego miejscowymi warzywami. Nawet do głowy mi nie przyszło pomyśleć, że mogłabym pójść do restauracji. Bo i za co.
A teraz mam nawet swoje ulubione knajpki w różnych stronach Italii.
O "5 i 1/2" w Lido Adriano koło Rawenny już pisałam. Daleko na południu w Cerrelli, koło Altavilla Silentina  (na południowy wschód od Salerno) jest restauracja "Addo Zi Miche". Mieszkałyśmy w tej miejscowości w b&b  "Country House L'Ippocastano" . Przyjechałyśmy gdy już było ciemno, więc oczywiście nie mogłyśmy znaleźć b&b. Wstąpiłyśmy więc do restauracji zapytać. Właścicielka wytłumaczyła jak tam trafić, dodając, że jeżeli w dalszym ciągu nie znajdziemy, to żebyśmy wróciły, wtedy ona nas zaprowadzi. Znalazłyśmy i później wróciłyśmy, ale już na kolację, po rozpakowaniu się. Żeby nie nudziło się czekać na zamówione dania na stół wjechała focaccia, spód od pizzy. Ciepła, chrupiąca, smakowita. Pasta również była wyśmienita, dobre miejscowe wino i ta urocza atmosfera prostej włoskiej ristorante na prowincji. I oczywiście ceny bardzo przyjemne dla mojego portfela. Ten urok prowincji też bardzo lubię.

Ristorante "Addo Zi Miche"
Zresztą we Włoszech jest tak dużo wszelkiego rodzaju miejsc do jedzenia, że można znaleźć coś dobrego na każdą kieszeń. Na ogół menu z cenami jest wystawione na zewnątrz, więc nie ma problemu z wyborem.
W Polsce już też czasami widzi się przed lokalem spis potraw z cenami, ale nie jest to jeszcze popularne. A szkoda, bo nie lubię kupować kota w worku. I głupio wstawać od stolika i wychodzić, po przejrzeniu menu. Choć robiłam tak, jeżeli okazywało się, że albo nie ma nic co chciałabym zjeść, albo ceny są za wysokie. W tym roku w końcu maja , jadąc do Palermo, zjem kolację w Cerrelli. Restauracja zamknięta jest w niedzielę, o czym przekonałam się 2 lata temu. Teraz już wiem, że należy tu przyjeżdżać w pozostałe 6 dni tygodnia.

Altavilla Silentina
W samym Cerrelli  żadnych innych atrakcji nie ma.  Pobliska Altavilla Silentina jest za to bardzo ładnym miasteczkiem położonym na górze. A dalej przepiękne Cilento, dokąd lubię wracać i jechać przed siebie coraz to inną górską drogą. Krajobrazy są bajkowe. W pobliżu Felitto warta zobaczenia atrakcja - Gole di Calore. Rzeka Calore płynie w głębokim wąwozie, wzdłuż którego wiedzie turystyczny szlak zaczynający się w Remolino. Jeżeli chce się obejrzeć wszystkie ciekawe miejsca, to trzeba przeznaczyć na wyprawę cały dzień. Wspaniała wędrówka, w cieniu wysokich drzew, nad szalonym miejscami nurtem rzeki.


Gole di Calore
Chciałabym też zobaczyć Gole di Raganello, niedaleko Castrovillari na południu. Tam rzeka płynie w znacznie głębszym wąwozie. Już dwa razy miałam zarezerwowany nocleg w pobliżu, ale nie wyszło. W tym roku jadę z nową koleżanką, po raz pierwszy, więc nie jestem pewna, czy by wytrzymała taki treking. Przetestuję.

Tu zaczyna się Cilento - droga do Teggiano
Parco Nazionale del Cilento e Vallo di Diano obejmuje teren między autostradą A3 na południe od Salerno do Lagonegro a wybrzeżem od Agropoli do Sapri. Ten odcinek wybrzeża jest niezwykle piękny. Droga biegnie zawieszona między górami a morzem. Czasami przypomina wybrzeże Amalfitańskie. Ale jest tu mniej turystycznie, co dla mnie jest ogromną zaletą. Kolor morza widzianego z góry jest wręcz kiczowaty. A wnętrze Cilento to kręte górskie drogi, w maju wielkiej urody żarnowce rozbijające swoją żółcią soczystą zieleń.

Campora


Palinuro

     Urokliwe górskie miasteczka, kasztanowe lasy. Jest nieco dziko i spokojnie, turyści wolą wylegiwać się na piasku zamiast kręcić się górskimi szlakami. Łatwo znaleźć dobry nocleg i świetne jedzenie. Za każdym razem w drodze na Sycylię staram się tu zajechać.







sobota, 6 kwietnia 2013

Il Mulino Vecchio



Albergo "Il Mulino Vecchio "
Wrócę jeszcze do Roccafluvione. Nocowałam tam po raz pierwszy chyba w 2005 r. Był już wieczór gdy dotarłyśmy. Wieś wzdłuż górskiej drogi, nic tu szczególnego. Przejechałyśmy całą i żadnego hotelu "Il Mulino Vecchio" nie znalazłyśmy. Wróciłyśmy więc do restauracji "Il Ruspante" w centrum miejscowości, żeby się zapytać. Okazało się, że jest tu właściciel hotelu, restauracja należy do jego brata i razem ją prowadzą. Wytłumaczył jak dojechać do hotelu. powiedział, że wszystko jest otwarte, mamy pokój nr 7, ale jak byśmy chciały inny to możemy zmienić. A jak się rozpakujemy, to żebyśmy przyjechały tutaj na kolację. Wjazd z szosy był istotnie ukryty, później zjazd na łeb i szyję. Zakręt i zupełnie inny świat - porośnięty trawą i drzewami wielki plac, za nim głośno szemrząca rzeka, która kiedyś obracała młyńskie koło, niewielki budynek hotelu ozdobiony donicami kwiatów. Drzwi otwarte. Znalazłyśmy pokój, wniosłyśmy rzeczy i za pół godziny byłyśmy z powrotem w Il Ruspante.

Restauracja "Il Ruspante"
Była  ósma wieczorem więc goście dopiero zaczynali się schodzić. Sami mężczyźni. Zajęli długi stół przy kominku, jedli szerokie zielone strąki, pili wino i prowadzili ożywioną dyskusję. Miejscowi.
Gospodarz tylko zapytał co będziemy piły. Żadnego menu. Za chwilę na stół zaczęły wjeżdżać antipasti - półmisek pysznych wędlin domowej roboty (fatto a casa), miejscowa specjalność - smażone panierowane oliwki, oczywiście insalata mista i jeszcze inne smakołyki. Gdy przyszedł czas na dalszy ciąg, a na naszym półmisku jeszcze leżały plastry wędliny, gospodarz rozłożył nam sprawiedliwie wędlinę na talerze i zabrał pusty półmisek. Porządek musi być. Na primo były gnocchi jakich do tej pory nie jadłam, oczywiście zrobione przed chwilą w kuchni, podłużne. Już ostatni kawałek łaskotał mnie w migdałki, gdy padło pytanie co na secondo - mięso czy ryba. Udało się przekonać mistrza kuchni, że nic już się w naszych brzuchach nie zmieści. Co najwyżej drobny deser, żeby załagodzić jego zdumienie, że takie z nas niejadki. Wtedy jeszcze nie pijałam espresso wieczorem po kolacji.
Gdy przyjechałyśmy do Mulino Vecchio dwa lata temu okazało się, że nie musimy jechać do wsi, bo działała już restauracja na miejscu. Widocznie zaczął się ruch, bo i w hotelu było więcej gości. Przedtem mieszkałyśmy na ogół same.

Zwyczaj nie zamykania hotelu i nie zaczynania pobytu od sprawdzania dokumentów pozostał. Wszystkie rachunki reguluje się przed wyjazdem. Sam nocleg kosztował 50 €, za pokój dwuosobowy.
Roccafluvione jest dobrym punktem wypadowym do zwiedzania atrakcji  regionu Marche - urokliwego Ascoli Piceno, na północ Amandoli i prześlicznego Sarnano. Jadąc w stronę Piano Grande można na chwilę wstąpić do Montemonaco, Montefortino, Montegallo. Z Castelluccio piękną drogą dojeżdża się do Castelsantangelo sul Nera a dalej do ślicznego Visso i Preci (już w Umbrii). Każde miasteczko to perełka.
Miałam na tych drogach przygodę, którą wspominam z dreszczem emocji. W rejonie Montegallo zobaczyłam tablicę, że zamknięta jest droga nr jakiś tam, ale nie było ani napisane w jakim kierunku, ani nigdzie przy drodze nie stała tabliczka z numerem. Jechałyśmy w stronę Castelluccio. Niestety okazało sie, że to właśnie ta droga. zarwała się w przepaść i nie  było przejazdu. Co robić. Trafili się policjanci w radiowozie. Chętnie zajęli się dwiema blondynkami. Pokażą nam drogę. Wyjechaliśmy z miasteczka, potem w prawo, panowie zawrócili, kazali jechać prosto. Dodali coś o białej drodze. Za kilka minut przekonałam się co to znaczy. Asfalt się skończył, zastąpiła go dróżka wysypana białymi kamykami. Była szerokości mojego samochodu i pięła się po zboczu góry. Ostro się wspinała. Mogłam jechać tylko na jedynce. Mijałam jakieś domki, więc od razu pomyślałam co to będzie, jeżeli  ktoś w tym samym czasie postanowi zjechać z góry. Droga wydawała się bez końca. Nawet nie można było się zatrzymać, żeby zrobić zdjęcia. Marzyłam tylko o tym, żeby biała droga się skończyła. Wreszcie ulga. Asfalt. Pojechałyśmy w prawo i dojechałyśmy do miejsca gdzie droga się zarwała. Więc w drugą stronę. Forca di Presta (przełęcz) w chmurach i niedługo niezapomniany widok z góry na Piano Grande i Castelluccio, nad którym zaświeciło słońce.

piątek, 5 kwietnia 2013

Piano Grande i Castelluccio

Norcia (lub Nursja) jest ładnym miasteczkiem położonym na płaskowyżu (zaledwie 600 m n.pm.) u podnóża Monti Sibillini. Tutaj urodził się święty Benedykt i jego bliźniacza siostra św, Scholastyka . Dwóch świętych na takie miasteczko to imponujące nawet jak na włoskie warunki.

Piazza San Benedetto, La Castellina i statua Św.Benedykta


Miasto słynie z doskonałych wędlin. Tutejsze wyroby są  symbolem smaku i jakości, dlatego w innych włoskich miastach dobre sklepy wędliniarskie noszą nazwę - norcineria. W centrum Norcii  na turystów czekają liczne  norcinerie ze swoją smakowitą zawartością. Przed sklepami wiszą wszelkiego rodzaju  wędliny. Tu nie ma drobiowych erzaców nastrzykniętych glutaminianem sodu,  polepszaczem smaku i zapachu. Te wędliny muszą być ze świni, domowej albo dzikiej (dziczyzna jest bardzo we Włoszech lubiana ), przygotowane według tradycyjnej receptury, artigianale, czyli metodą rzemieślniczą w niewielkich przetwórniach. Oczywiście więksi wytwórcy też robią ten typ wędlin, ale niepowtarzalny smak (i cenę) mają te autentyczne z Norcii i okolic. Staram się podczas moich wyjazdów wydawać jak najmniej, ale kilka euro na jakiś lokalny przysmak zawsze wydam. Obok wędlin kuszą pyszne  sery,  miód,  produkty z truflami.  Przecież  jesteśmy  w  Umbrii,  a  to  znane truflowe zagłębie.


        











Gdy patrzę jak Włosi potrafią rozpropagować i sprzedać swoje lokalne specjalności, to ogarnia mnie złość, że u nas wygląda to tak mizernie. A przecież mamy też mnóstwo lokalnych przysmaków. Jest już widoczna poprawa, ale to ciągle za mało. Za to Norcia wędlinami stoi.

Ale Norcia to dopiero wstęp. Z Norcii wyruszamy w Monti Sibillini. Wyjeżdżamy w kierunku Ascoli Piceno i po kilku kilometrach, skręcamy na rondzie w kierunku Castelluccio i Forca Canapine. Droga pnie się coraz wyżej po zboczu. Odsłania się szeroki widok na dolinę i Norcię. Droga jest wybitnie widokowa. I tak przez kilkanaście kilometrów. Za kolejnym zakrętem kolejne piękne widoki. Aż pojawia się Piano Grande. 

Można zatrzymać się na parkingu i napatrzeć. W głębi na wzgórzu widać Castelluccio. Przez środek Piano wiedzie prosta droga, około 5 km. Po obydwu stronach łąki. Późną wiosną są ukwiecone, ale dopiero na przełomie czerwca i lipca można zobaczyć Piano w największej krasie - czerwone od maków. Zawsze jestem tu wcześniej, pod koniec maja lub na początku czerwca. Ale ciągle mam nadzieję, że uda mi się zobaczyć Piano Grande w czerwieni. Ruszamy w dół, po drodze hotel Rifugio Perugia a później z 5 kilometrów po płaskim.
W ciągu tych kilku lat od kiedy tu przyjeżdżam Piano się zmieniło. Gdy byłam pierwszy raz było tu pusto. Gdzieś daleko od drogi pasły się pojedyńcze sztuki bydła. Teraz widać całe stada.



Przybyły też konie, i to wcale nie dziko hasające po łąkach, ale konie pod siodło dla turystów. Piano Grande żyje coraz intensywniej. Mam nadzieję, że nie zostanie zamienione w pole uprawne. Że dalej będzie można znaleźć w trawie dzikie storczyki, że w końcu zobaczę rozkwitłe maki. Jadę tam znowu w tym roku, ale też za wcześnie, na początku czerwca. Ciekawa jestem co się zmieniło od września 2010, kiedy to byłam tam ostatni raz.
Castelluccio, urocze miasteczko na wzgórzu na brzegu Piano Grande przeszło na moich oczach metamorfozę. Przed kilku laty było wymarłe, domy popadały w ruinę. Teraz powstają nowe pensjonaty, b&b, agriturismo, domy pięknieją, przybywa kwiatów, miasteczko żyje z turystów.

         

                                                    











Są tu wokół świetne trasy do łażenia po górach, na miarę każdego chętnego. I jeszcze jedno przyciąga na Piano Grande. Świetne warunki dla  lotniarzy. Przyjeżdża ich tu coraz więcej. Spotkałam nawet polskich miłośników tych lotnych wrażeń.
Z Piano Grande można pojechać w Monti Sibillini, pójść do jeziora Piłata, groty Sybilli. Do jeziora Piłata (Monte Vettore) można dojść w 3 godziny z Foce, gdzie trzeba zostawić samochód . W końcu maja leży tam jeszcze śnieg. Nic dziwnego, przecież to na wysokości 2000 m. Legenda mówi, że w wodach jeziora leży ciało Ponckiego Piłata. Grota Sybilli, to ponoć wejście do jej podziemnego królestwa. W okolicy pełno czarodziejek, czarownic, kamień z tajemniczymi napisami. Może być to ciekawa wyprawa. Mam dobre buty do chodzenia po górach, potrzebuję tylko odważnego towarzystwa.
A na obrzeżach gór, w Roccafluvione, kilkanaście kilometrów od Ascoli Piceno, jest mój ulubiony w tych stronach hotel - Il Mulino Vecchio,  z boskim jedzeniem. Po kolacji, niepełnej, bo bez secondo, muszę spać na siedząco, żeby mi się nie ulało. Wrócę tam niedługo, może we wrześniu.
Chyba będę musiała pójść do kuchni coś zjeść. Bo jak pomyślałam o ostatniej kolacji w Roccafluvione, to stałam się głodna, choć to pierwsza w nocy. Te crespelle z tartufami, wędliny własnej roboty, pasta z funghi porcini. Bajka. Pewno też się tam zmieniło. Trzeba sprawdzić.

czwartek, 4 kwietnia 2013

Campo Imperatore, cudownie piękne pustkowie




Odkryłam ten cud natury w 2004 roku. Na zachód od L'Aquilii , u podnóża najwyższego pasma Apeninów Gran Sasso , rozciąga się płaskowyż zwany Campo Imperatore.  Jest on częścią Parco Nazionale del Gran Sasso e Monti della Laga. Płaskowyż rozciąga się na wysokości ponad 1400 m n.p.m aż do poziomu 2130 m n.p.m. Tam kończy się droga, przy obserwatorium astronomicznym, wyciągu narciarskim i starym hotelu. To ten hotel najbardziej przyciąga turystów.



Zbudowany w latach trzydziestych XX wieku, byłby jednym z wielu miejsc, gdzie zatrzymują się turyści gdyby nie to , że na przełomie sierpnia i września 1943 był tu uwięziony Benito Mussolini.  Mieszkał w pokoju 202 na drugim piętrze, jest tam teraz niewielkie muzeum. 12 września został jednak oswobodzony przez niemieckich sojuszników. Komandosi pod wodzą kapitana SS Otto Skorzenego odbili upadłego dyktatora. Operacja  "Dąb" była przeprowadzona błyskawicznie - po 12 minutach od wylądowania spadochroniarzy Duce był wolny. Bez jednego strzału. Wielu Włochów ma pewien sentyment do Mussoliniego, więc to związane z nim miejsce jest chętnie odwiedzane.
      Na początku czerwca ubiegłego roku miałam szczęście do pogody na Campo. Gdy dzień wcześniej zjechałam w Civitavecchia z promu, którym przypłynęlam z Palermo lało. Cały dzień  był deszczowy, więc już się zastanawiałam czy nie zmienić planów.  Miałam jednak zarezerwowany nocleg w Filetto, skąd droga prowadziła w głąb Campo Imperatore. Rano obudziło mnie słońce i ruszyłam przed siebie. Bo na Campo jest trochę dróg oznakowanych, ale mnóstwo, na których jedynym drogowskazem jest słońce i posrebrzany śniegiem łańcuch Gran Sasso.
Campo Imperatore jest rozległe, ma 18 km długości i  8 szerokości. Cudownie piękne pustkowie. Na obrzeżach znajduje się kilka miejscowości - Castel del Monte, Santo Stefano di Sessanio, Barisciano, Filetto, Calascio i Rocca Calascio z najwyżej położoną twierdzą (1460 m n.p.m). Ale wnętrze Campo latem to zieleń łąk, dywany kwiatów, skały i nieliczne drzewa. Trafiają się stada krów i owiec przemieszczające się od wodopoju do wodopoju.  Trafiłam też na coś na kształt gospodarstwa. Wodopoje, kawałek ogrodzenia, jeden budynek z wytwórnią serów. Pysznych, ale bardzo drogich. Liczy się atrakcyjność miejsca. Chciałam kupić pół serowego krążka, ale pasterze upierali się, że nie będą przekrawać, teraz nie sezon więc kto im tę drugą połowę kupi. I nic nie sprzedali. Ser kupiłam w Santo Stefano di Sessanio u przemiłego Albańczyka z talentem do handlu. Do tej pory pamiętam jego smak. Delektowałam się nim codziennie po trochu, do końca podróży.
Byłam na Campo już kilka razy i zawsze było tam pusto, z rzadka pokazał się jakiś samochód. A tym razem ruch jak na Marszłkowskiej. Mnóstwo samochodów parkujących przy drodze i ludzie wędrujący po pagórkach, wpatrujacy się w ziemię. Czegoś szukają. Może trufli, pomyślałam w pierwszej chwili, ale to przecież nie sezon na te smakowite pachnidła.
Więc gdy zobaczyłam stojącego przy samochodzie mężczyznę zapytałam, czego tu szukają. Grzybów. Otworzył bagażnik i pokazał swoje zbiory. Nie pamiętam nazwy tych  grzybów, ale przypominają nasze mazurskie kołpaki inaczej turki. Szkoda, że musiałam jechać dalej, bo też bym chętnie pozbierała.
Widoki zapierają dech w piersiach.



W maju można na Campo Imperatore porzucać się śnieżkami. Śnieg leży przy drodze. Gdy przyjechałyśmy tu pierwszy raz, byłyśmy tym kontrastem zafascynowane. Zaspa a obok łąka pełna kolorowych kwiatów.
Zima tu jest długa i obfitująca w śniegi. Podobno są nawet miejsca, gdzie tempetatura spada do minus 25 stopni. Na pewno nie zobaczę Campo zimą, bo drogi tutaj przez kilka miesięcy są raczej nieprzejezdne, ale musi być  pięknie. Co prawda po naszej tegorocznej wiosennej zimie wolałabym długo nie widzieć śniegu. Ale jutro na pewno przez okno zobaczę.

Śnieg przy drodze, początek czerwca
Ostatnie zdjęcie jest bardzo charakterystyczne dla włoskich gór. Gdy tylko zaczynają się góry zaraz pojawiają się cykliści. Włosi uwielbiają katować się na górskich podjazdach. Na rowerku do sklepu nie jeżdżą tak jak na polskiej wsi. W obcisłym kostiumie ruszają na górskie drogi.
Marzę o tym, żeby pojechać na Campo na dłużej. Zamieszkać w B&B Gran Sasso w Filetto i zwiedzić wszystkie drogi w okolicy, a także pojechać nad pobliskie Lago di Campotosto. Odnaleźć Fonte Vetica, gdzie przed prawie stu laty październikowa lawina zasypała pasterza, jego dwóch synków i 5 tys owiec.To tragiczne wydarzenie upamiętnia pomnik - w bezkresie Campo pojawiają się białe figury. Przejmujące wrażenie. Jeszcze raz pochodzić wąskimi uliczkami Santo Stefano di Sessanio. Kupić ser i wino, posiedzieć na wygrzanym kamiennym murku.
                        















Kiedyś to zrealizuję. A stamtąd na Piano Grande i w Monti Sibillini.

środa, 3 kwietnia 2013

Alpejskie drogi do Italii




 Alpy są jak narkotyk, kto zajrzał w nie głębiej, będzie wracał choć na trochę. W drodze do Włoch przejechałam kilka alpejskich tras poza autostradami. Pierwsza prowadziła od Monachium, przez Garmisch Partenkirchen, obok Zugspitze, potem wzdłuż Innu przez Austrię i Passo di Resia do Włoch. Zaraz po przekroczeniu granicy włoskiej w dolinie pojawia się piękne jezioro - Lago di Resia. Kiedyś w dolinie Górnej Adygi  w pobliżu przełęczy Resia były trzy oddzielne jeziora - Lago di Resia, Lago di Mezzo i Lago di San Valentino alla Muta. Po wybudowaniu w 1950 r (pierwsze prace zaczęły się jeszcze przed wojną) zapory na rzece dwa pierwsze się połączyły i utworzyły jezioro o długości 6 km. Szerokość nie przekracza 1 km. Podczas napełniania jeziora zalana została większa część miejscowości Curon Venosta. Teraz z wody wystaje tylko wieża starego kościoła (z połowy trzynastego wieku). Jest to nabardziej charakterystyczny i znany widok. Na brzegu naprzeciwko jest parking, wszyscy zatrzymują się i robią zdjęcia. Zimą można dojść do wieży po lodzie. Podobno czasami słychać bijące dzwony. Właśnie zimą.
Wieża wygląda ładniej w słoneczny dzień. We wrześniu 2011 r było akurat pochmurno i robiło się coraz bardziej im bliżej byłyśmy Passo dello Stelvio. Na szczęście jechałam tam również w słońcu. Cudowne widoki, droga wzdłuż rzeki, dookoła alpejskie szczyty, w maju jeszcze w śniegu, we wrześniu czasami już z nowym śniegiem.
Ukwiecone alpejskie łąki i ta kipiąca zieleń. Prześliczne miasteczka - San Valentino alla Muta, Malles Venosta z niedalekim klasztorem di Monte Maria bielejącym na stoku góry, Sluderno i Castello Coira w górze nad drogą.
Castello Coira
Zawsze jest za mało czasu, żeby wszystko dokładnie zwiedzić. Ale pocieszam się, że przecież to nie ostatni raz. Jak będę chciała to pojadę tędy znowu za kilka miesięcy. I oczywiście zobaczę coś nowego, pięknego i znowu nie będę miała dosyć.   
Już niedaleko Passo dello Stelvio. Czy dostrzeżemy je we mgle? Wrzesień 2011
W ubiegłym roku we wrześniu pojechałam do Włoch inną drogą - przez Grossglockner Hochalpenstrasse. Niestety pogoda była pochmurna, ale pomimo to nie było żal  32 euro, które trzeba zapłacić za przejazd tą drogą (w tym roku już 33 €). Nocleg w Fusch, u podnóża Wysokich Taurów, na południe od Salzburga. Świetnie się śpi w stylowym pensjonacie, gdy tuż obok pędzi po kamieniach górska rzeczka. Doskonała kołysanka. Austriackie rodzinne hotele i pensjonaty są urocze. W Fusch w hotelu Lampenhausl w recepcji obok przyjmującej gości właścicielki spało słodko niemowlę. Na stoliku w restauracji stała tabliczka z moim nazwiskiem. To takie miłe uczucie, że jesteś oczekiwanym gościem, o którego trzeba zadbać. Całe Alpy są pełne takich urokliwych hotelików. Za dwuosobowy pokój ze śniadaniem trzeba zapłacić od 50 do 56 euro, conajmniej. Czasami tylko uda się trafić coś poniżej 50 €. Wyspecjalizowałam się w znajdowaniu i rezerwowaniu tanich a dobrych noclegów,  na ogół trzeba wydać tylko około 22-23 € za osobę za noc. Ale to już osobny temat. Wracam do Alp, na Grossglockner Hochalpenstrasse. Nazwa jest ciężka do zapamiętania i wymówienia, ale już ją opanowałam, choć zawsze muszę się skupić, żeby czegoś nie zgubić lub nie przekręcić.Tak jak zawsze język zawiązuje się w supełek przy wymawianiu nazwy francuskiej zupy rybnej z Lazurowego Wybrzeża - bouillabaisse.
Trasa  została nazwana od najwyższego szczytu Austrii - Grossglockner - 3798 m n.p.m., w pobliżu którego biegnie. Ośnieżona góra cały czas nam towarzyszy. Na  szczycie,  w 25 rocznicę ślubu cesarza Franciszka Józefa z Elżbietą (Sissi), ustawiono wielki żelazny krzyż.
Hochalpenstrasse wije się przez 48 km (36 tornante), bardzo wysoko, dochodzi do wysokości 2504 m n.p.m. na przełęczy Hochtor. Kilka kilometrów w bok prowadzi odnoga drogi do lodowca Pasterzen. To niesamowite wrażenie znaleźć się tak blisko lodowca. Wygląda jak wielka biała zamarznięta rzeka spływająca ze stoku góry. I wszędzie tabliczki  żeby uważać na świstaki, bardzo tu liczne.

Chcę zobaczyć to w słońcu, więc w tym roku w maju jeszcze raz przejadę Grossglockner Hochalpenstrasse. Mam nadzieję, że tym razem chmury będą daleko. Jak się jest gdzieś pierwszy raz to wiele rzeczy umyka, lubię więc wracać w te same miejsca, żeby utrwalić wrażenia, dołączyć nowe. Dlatego robię setki, tysiące zdjęć, żeby potem wracać i znajdować na zdjęciach coś co przeoczyłam, co nie zostało w pamięci.


Za Grossglockner Hochlpenstrasse dojeżdża się do Lienzu, stamtąd do granicy włoskiej w Dobbiaco. Po austriackiej stronie należy zatankować samochód do pełna, bo benzyna w Austrii jest znacznie tańsza. A potem we włoskie Alpy. Można pojechać przez Cortina d'Ampezzo, przełęcze  Falzarego i Pordoi, do Cavalese i dalej do Trento. Można do Brunico i stamtąd na południe drogą 244, nie zapominając wstąpić do San Cassiano po wyśmienite sery. Warto zatrzymać się na dłużej w jakimś uroczym alpejskim miasteczku z malowanymi domami, świetnym jedzeniem i winem.